ROBERT LEWANDOWSKI ABDYKOWAł NA OCZACH CAłEGO śWIATA. HISZPANIA MA NOWEGO KRóLA

— Gdzie ta, ku**a, bramka? — pyta nasz rodak głosem, jakiego nie powstydziłby się sam Marian Dziędziel z końcówki "Wesela". Choć to nie karnawał, ale tańczyć chce. Nogi pląsają mu się w najlepsze, takiego dryblingu nie powstydziłby się Vinicius. Tyle że Brazylijczyk nie potrzebuje kolegi do tego, żeby nie upaść na ziemię. W końcu dwójka Polaków dociera pod wejście dla VIP-ów. Choć przed drzwiami stoją hostessy z kolorowymi parasolkami, nikt tego dnia nie zamierza nikogo na nic naciągać. W menu tylko jedno danie, ale za to jakie: mecz Real Madryt — FC Barcelona.

Korespondencja z Madrytu

Połowa drugiej części gry, Fermin Lopez daje prowadzenie Barcelonie, Robert Lewandowski podrywa się z ławki z gratulacjami. Nie jest to co prawda sprint a la Mariusz Rumak w Łodzi, może też dlatego, że zdaje sobie sprawę z tego, że — zgodnie z obiegową opinią — 90 minut na Estadio Santiago Bernabeu to bardzo dużo. I że Realu Madryt nigdy nie można skreślać.

Jude Bellingham zapewnia zwycięstwo Realowi w meczu z Barceloną:

Choć Lewandowski zszedł z boiska kilka chwil wcześniej, to nie zagrzebał się gdzieś w czeluściach ławki rezerwowych. Wybiega daleko poza strefę wyznaczoną dla trenerów, zbija piątki z kolegami i instruuje ich na ostatnie minuty. Aczkolwiek nikt by się nie zdziwił, gdyby miał już w tym momencie — jak mawia młodzież — wywalone. Zejść z boiska przed decydujacymi akordami ostatniego ważnego meczu sezonu przy akompaniamencie gwizdów odwiecznego rywala? Trzeba umieć to unieść.

Szkopuł w tym, że tylko za to można pochwalić Lewandowskiego w tym meczu. Polak nie stworzył żadnego zagrożenia pod bramką Realu.

Robert Lewandowski bezzębny

Kibice Barcelony też mogą dopytywać, gdzie ta, ku**a, bramka, tyle że w kontekście Lewandowskiego. Po jego recitalu sprzed nieco ponad miesiąca w biało-czerwonej części Madrytu (3:0 z Atletico) pozostało już tylko wspomnienie. 17 marca trafił bowiem po raz ostatni.

Owszem, po rozegraniu najlepszego meczu w koszulce Barcelony zaliczył jeszcze znakomite spotkanie z Paris Saint-Germain na wyjeździe. Jednak już blamaż z Francuzami w rewanżu także ma na sumieniu.

W niedzielę niespełna siedem km na zachód od Wanda Metropolitano nie poszło mu już tak wybornie. Choć to tak naprawdę eufemizm. Kibice Barcelony znów będą mieć mu za złe, że w meczu z wielkim rywalem znów nie stworzył zagrożenia. Duma Katalonii nie sprowadziła go przecież po to, żeby gnębił defensywę Las Palmas czy Almerii. Nawet jeśli bramkarzy tych drużyn pokonać nie zdołał.

Jeśli Barcelona chciała przedłużyć nadzieje na mistrzostwo Hiszpanii, to tym razem wysoka forma Lewandowskiego wydawała się nieodzowna. Owszem, po historycznej katastrofie z PSG nastroje w klubie były tak minorowe, że nikt głośno o podjęciu rękawicy z Realem na finiszu ligi nie mówił.

Ale skoro październikowe El Clasico było momentem zwrotnym dla LaLigi (Real wygrał w Barcelonie 2:1, choć to gospodarze przeważali), to przybysze ze stolicy Katalonii mogli liczyć na to, że tym razem to do nich uśmiechnie się szczęście. Zwłaszcza że podobny scenariusz już przerabiali.

FC Barcelona nie jest już sforą wygłodniałych wilków

Był niedawno taki mecz, w którym zmierzający po tytuł Real podejmował Barcelonę. Goście wyszli na Estadio Santiago Bernabeu bez żadnych kompleksów i po prostu roznieśli Królewskich 4:0.

Tyle że to było w innej galaktyce. Nad Xavim był jeszcze parasol ochronny (dopiero wchodził w piąty miesiąc pracy na Camp Nou), a jego drużyna zaprezentowała się wygłodniała sfora wilków.

Barcelona była jak w piosence, którą puszczono na początek przedmeczowej rozgrzewki. "Gdy byliśmy młodzi, nasza przyszłość była tak jasna. Stare sąsiedztwo tak tętniące życiem, a każdy dzieciak na tej cho***nej ulicy miał zamiar stać się wielkim i nie dać się pokonać" — wydzierał się Bryan Holland z The Offspring w kawałku "The kids aren't alright".

Minęło 25 miesięcy i jeden dzień i po tamtej Barcelonie nie ma śladu. Nie chodzi nawet o pierwszą jedenastkę — ponownie znalazło się w niej trzech piłkarzy — a o anturaż wokół klubu ze stolicy Katalonii. Owszem, doraźne kroplówki pieniędzy zapewniane przez tzw. dźwignie finansowe pozwoliły zbudować drużynę, która w zeszłym sezonie sięgnęła po mistrzostwo i Superpuchar Hiszpanii, Tyle że nie były to trofea zbieżne z tym, co dzieje się w klubie.

W tym sezonie bałagan w klubowych finansach i biurach znajduje już odzwierciedlenie na boisku. Barcelona jest w stanie zagrać mecze i porywające, i beznadziejne. W niedzielę wylosował im się taki pośrodku.

Także dlatego, że Real nie wyszedł na murawę aż tak skonsolidowany i zdeterminowany jak w środę przeciwko Manchesterowi City. Po wyeliminowaniu faworyta Ligi Mistrzów Królewscy odprawili z kwitkiem najgroźniejszego rywala w walce o tytuł na krajowym podwórku.

Robert Lewandowski pożegnany gwizdami

62. minuta, na tablicy wyników 1:1, końcowy rezultat jest sprawą otwartą. Lewandowski uderza z ostrego kąta, ale nikogo nie dziwi, że piłka leci wysoko nad bramką. Z takiej pozycji trafić jest wręcz nie sposób.

Kibice gości wiedzą, że jeszcze nie wszystko jest stracone. Naraz zaczynają śpiewać klubowy hymn, który miejscowi momentalnie kwitują gwizdami. Na koniec refrenu podłączają się jeszcze do śpiewu, ale zamiast trzeciego "Barca" wykrzykują po hiszpańsku "g***o". Taki mają klimat.

Wymiana "uprzejmości" ma także miejsce w innych momentach meczu. Gdy Eduardo Camavinha atakuje bez pardonu Lamine'a Yamala, z trybun zajmowanych przez kibiców gości płynie wartki strumień inwektyw.

Można ich zrozumieć, wszak idiotyczny faul Ronalda Araujo na Bradleyu Barcoli we wtorkowym meczu z PSG (1:4) będzie śnił im się jeszcze długo. A pytanie, czy gdyby nie zaćmienie umysłu Urugwajczyka, to awansowaliby do półfinału, będą sobie zadawać już zawsze.

Po faulu na Yamalu fani Barcelony skandują "Asi, asi, asi gana el Madrid!". "Tak, tak, tak wygrywa (Real) Madryt", tyle że w prześmiewczym kontekście. Miejscowi odpowiadają im starą jak świat przyśpiewką "p**a Barca".

Mają też miejsce momenty w duchu fair play. Gdy w końcówce spotkania Frenkie de Jong jest znoszony z boiska, publiczność żegna go brawami. Dla równowagi wprowadzony od razu za niego Pedri otrzymuje sporą porcję gwizdów.

Nie inaczej jest w przypadku Lewandowskiego. Co prawda na słabych nie gwiżdżą, ale to nie ten przypadek. Kibicom Realu chodziło raczej o klasę Polaka na przestrzeni całej kariery, a nie w tym meczu.

Końcówka meczu należy oczywiście do Realu, który w klasyczny dla siebie sposób odwraca losy rywalizacji i w samej końcówce przechyla szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Estadio Santiago Bernabeu eksploduje, ludzie łapią się za głowy. Królewscy wracają na tron.

Piłkarzy Realu żegnają okrzyki "Asi, asi, asi gana el Madrid!". Już bez pejoratywnego zabarwienia.

Dowiedz się jeszcze więcej. Sprawdź najnowsze newsy i bądź na bieżąco

2024-04-21T22:33:39Z dg43tfdfdgfd